czwartek, 30 stycznia 2014

Odkurzam bibliotekę...

Czas ku temu najwyższy, bo kurz na półkach wiekowy już niemal...
Zostawiłam bloga odłogiem z bardzo błahej przyczyny. Zachciało mi się mianowicie zajrzeć do książki Katarzyny Michalak "Rok w Poziomce". Miałam nadzieję na lekkie, aczkolwiek przyjemne czytadło.
Dobrnęłam do połowy, trzy razy w tym czasie rzucając książką o ścianę;-)
Trzeba Wam wiedzieć, że należę do osób, które brną przez lekturę do końca. Właściwie dotychczas tak było, ale pani Michalak mnie pokonała. Nie dało się tego czytać i tyle.
No i chciałam napisać parę słów o tej przesłodzonej Poziomce, ale byłam tak zniesmaczona, że nijak nie mogłam się za to zabrać.
Czas płynął, a moja biblioteka porastała kurzem.
Teraz napiszę tylko, że po prostu nie da się tego czytać, bo przesłodzone, płytkie, naiwne i najzwyczajniej w świecie nudne. O!!!
Po prostu nie moja bajka. Więcej po żadne poziomki, jagody, czy inne borówki z nadmiarem cukru po prostu nie sięgnę.
Przyszła mi jednak ochota na odkurzenie biblioteki, co niniejszym z ogromną przyjemnością czynię;-)

Mój książkowy rok zaczął się  trylogią "Millenium"Stiega Larssona

                

Ach, jak ja lubię opasłe tomiszcza;-)
I pewnie dlatego w trylogii Larssona zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
Ale wiecie jak z taką miłością bywa, łatwo można się nabrać, rozczarować.
Drugie wejrzenie często otwiera oczy... Ale nie tym razem. Z każdą kolejną stroną książki moja miłość do "Millenium" przybierała na sile;-)
Żałowałam tylko, że nie mogę czytać "jednym ciągiem", bo niestety pospolitość skrzeczała, a przyziemne obowiązki nie pozwalały o sobie zapomnieć.
Przeczytałam pierwszą część, w tej chwili właśnie kończę drugą i ogromnie się cieszę, że trzecia jeszcze przede mną. 
Od pierwszej części trudno się było oderwać, druga okazała się jeszcze bardziej wciągająca.
Wiem, że te moje zachwyty są nieco spóźnione, bo pewnie "Millenium" znają już wszyscy;-)
Dlatego nie będą się porywać na recenzowanie, napiszę tylko, że jeśli ktoś tego jeszcze nie czytał, a lubi dobrze napisany kryminał, to polecam gorąco. Satysfakcja gwarantowana;-)
Choć dla spokoju sumienia muszę dodać, że osoba od której lekturę pożyczyłam nie wyrażała się o niej pochlebnie...
No ale tym bardziej zachęciła mnie do czytania. Bo już tak mam, że muszę przekonać się sama;-)
Nie żałuję.
Pozdrawiam. I dziękuję przemiłym obserwatorom, którzy pozostali na posterunku, pomimo długiego uśpienia bloga;-)

               FLORENTYNA
                                                       

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Kafka nad morzem, czyli zachwyt absolutny.

To moja druga książka Murakamiego. Ale już wiem, że będę go czytać do ostatniej linijki tekstu.
"Kafkę nad morzem" uważam za książkę zachwycającą.


                       Pierwszym moim spotkaniem z prozą Murakamiego była książka "Norwegian wood".
Przeczytałam ją owszem, ze sporą przyjemnością, ale bez  zachwytu.
Zupełnie inaczej rzecz się ma  z "Kafką nad morzem".
Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki.
Dlaczego?
Właściwie trudno to jednoznacznie sprecyzować.
Zachwyciła mnie jej poetyka, język, nierealność światów i zdarzeń, przeplatanie fikcji z rzeczywistością i jawy ze snem.
Jednym słowem realizm magiczny w wydaniu japońskim. 
Zachwyciła mnie wyobraźnia autora i ogromną przyjemność sprawiło mi podążanie jej śladami.
  
"Wszystko jest kwestią wyobraźni. Nasza odpowiedzialność zaczyna się od wyobraźni".


Tytułowa postać to piętnastoletni Kafka Tamura (to imię chłopiec przybiera decydując się na życiową zmianę, prawdziwego nigdy nie ujawnia), który ucieka z domu swojego ojca chcąc uchronić się przed okrutną przepowiednią.
Ta straszna klątwa mówi, że niczym Edyp, Kafka ma zabić ojca i związać się kazirodczo z matką, a dodatkowo także i z siostrą. Chłopiec chce uciec od klątwy jak najdalej... Czy mu się udaje???
Czy można zbiec przed przeznaczeniem...
Schronienie znajduje w niezwyklej bibliotece, w miejscowości Takamatsu na wyspie Shikoku.
Miejsce to nierealne i baśniowe. Dziwne rzeczy dzieją się tam z czasem...
Pojawiają się postacie nie do końca rzeczywiste. Sen miesza się z jawą.
Drugim, biegnącym równolegle z historią Kafki wątkiem powieści jest opowieść o losach Pana Nakaty. Postać to niezwykła. Wystarczy wspomnieć choćby ten drobny fakt, że Pan Nakata ma umiejętność rozmawiania z kotami i sprowadzania przedziwnych zjawisk (wszak spadające z nieba sardynki wespół z ostrobokami do codzienności chyba nie należą...).
Dwa wątki, pozornie odległe, ale nieuchronnie dążące do punktów wspólnych.
Co łączy Pana Nakatę i Kafkę Tamurę. I czy coś ich rzeczywiście łączy???
Czym jest "kamień otwierający wejście" i jakie drogi otwiera???
Nie na wszystkie pytania Murakami nam odpowie i nie wszystkie tajemnice wyjaśni. Ale przecież nie chodzi o wyjaśnienie i dosłowność.
To niezwykła książka drogi, meandrów podświadomości, nieuchronności losu...
Z pewnością zachwyci każdego, kto w książkach nie szuka oczywistości i dosłowności, kto lubi tajemnice, nie zawsze do końca rozwiązane.
Lubię kiedy autor pozostawia czytelnikowi tak duże pole do wyobraźni.
Ta książka dała mi ogromną radość czytania i smakowania słów.Jednym słowem - zachwyciła.        I pozostanie we mnie na długo.
Polecam zdecydowanie!!!


Moja ocena: 6/6


Książkę przeczytałam w ramach majowego wyzwania Sardegny  Trójka e-Pik


                                           




                                 

czwartek, 31 maja 2012

Majowa "Trójka e-pik", czyli czytam historię.

Kolejna książka przeczytana w ramach majowego wyzwania Sardegny
                                                                TRÓJKA e-Pik.

                                                           
Ucieszyłam się, że tym razem do przeczytania była książka historyczna. A to dlatego, że książek historycznych czytałam do tej pory bardzo mało i ciągle obiecywałam sobie, że po nie w końcu sięgnę.
Ale na obiecankach na ogół się kończyło. "Dzikowy skarb" Bunscha czekał sobie spokojnie na półce, bo od niego właśnie miałam zacząć swoją przygodę z książką historyczną. Ustaliłam sama ze sobą, że jak już zabiorę się za historię, to będzie to w pierwszej kolejności historia Polski i to chronologicznie;-)
I znowu dzięki Sardegnie okazja się nadarzyła.
Wybrałam Bunscha, bo pamiętam z dzieciństwa, że zaczytywał się nim mój ojciec, który uwielbiał książki historyczne.

       "Dzikowy skarb" opowiada o dziejach Polski w czasach Mieszka pierwszego. Akcja powieści zaczyna się, gdy umiera ojciec Mieszka, Ziemomysł.  Mieszko otrzymuje po nim władzę w państwie Polan.Czas dla niego nastaje dość trudny.
Mieszko jest władcą rozważnym i przewidującym, ale i ambitnym.
Jego cel to zjednoczenie Słowian od Odry po Wisłę.
Dąży do tego celu na różne sposoby.
Wielu ma przeciwko sobie.
Wielu nie podoba się też nowa religia, którą Mieszko chce, wzorem zachodu w państwie Polan wprowadzić. Tu akurat wszyscy wiemy jak to się skończyło;-)
Tyle tło historyczne.
        Obok postaci autentycznych pojawiają się na kartach książki także te fikcyjne, wymyślone przez autora. Prym wśród nich wiedzie tytułowy Dzik, którego w lesie, w zbójeckiej siedzibie wynalazł Ścibor, brat Mieszka, podczas polowania na odyńca. A imię byłego zbójnika właśnie od odyńca pochodzi, skoro zamiast niego został w puszczy "upolowany".
Dzik jest postacią imponującą zarówno ze względu na posturę, jak i porywcze usposobienie człowieka lasu.
A oto, jak przedstawia go Bunsch:

"Chłop był wzrostu ogromnego, lecz siedząc zdawał się niemal kwadratowy. Lat około trzydziestu lub niewiele ponad to, cokolwiek otyły, na byczym karku osadzona niewielka głowa tonęła w bujnym, kasztanowatym ze złotym odcieniem zaroście. Zęby miał niezwykle białe i gruchotał nimi kości dzicze, jakim nie każdy pies dałby rady(...)"[1]

A i bogaty jest, skarb niejeden posiada... Dla wielu ten skarb, to łakomy kąsek. 
Oj dzieje się w powieści, dzieje. Czytało mi się ją jak dobrą sensację, a chwilami jak rodzimą opowieść z cyklu "płaszcza i szpady".
Pewnym problemem był dla mnie początkowo język, ale dość szybko się przyzwyczaiłam i dalej już czytało mi się "wartko";-)
Zdecydowanie polecam wszystkim, którzy lubią historię, a także tym, którzy dopiero zamierzają ją polubić.
Mnie się udało.
W planach czytelniczych mam kolejne powieści Bunscha z jego cyklu piastowskiego.

Ps. Mam jedno pytanie: otóż, kiedy Jordan (mnich sprowadzony przez Mieszka) zaprasza go wraz z dworskimi na pierwszą wieczerzę wigilijną, czytamy, co następuje:

"W przedsionku mieszkalnego domu Jordan stał ze wszystkimi towarzyszami, pana witając uroczyście, i zaraz prowadził do zdobionej choinką świetlicy."[2]

O ile dobrze pamiętam, był rok 963. Czy autor przypadkiem się z tą choinką nieco nie rozpędził?
Czy były w tamtych czasach jakieś choinkopodobne dekoracje?
A może chodzi o podłaźniczkę? Czy już wtedy były?
Jeśli ktoś wie, proszę, niech mnie oświeci;-)

                                                            FLORENTYNA

 ---------------------------------------------------------------------------------------
[1] Karol Bunsch, Dzikowy skarb, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989, str. 60
[2] Ibidem, str.47


                                                     

wtorek, 29 maja 2012

"Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel..."

Nic na to nie poradzę, ale ten cytat z "Autobiografii" Perfectu cudownie zgrywa mi się z przeczytaną właśnie "Ziemią obiecaną" Reymonta.
Jakoś tak się złożyło, że wybitnego noblisty dotychczas prawie nie czytałam.
W czasach licealnych przeczytałam jedynie "Chłopów", no bo przecież lektura.
Przyznać jednak muszę, że było to czytanie dosyć nieporządne i pobieżne.
Ale lada dzień sięgnę po "Chłopów" raz jeszcze.
Zachęciła mnie do tego przeczytana właśnie "Ziemia obiecana".
Poza tym mam wobec Reymonta dług wdzięczności;-)
Mój temat maturalny dotyczył właśnie "Chłopów", więc chyba pora ku temu najwyższa, żeby tych "Chłopów" raz jeszcze, tym razem porządnie, przeczytać;-)
(Nadmieniam, że maturę zdawałam tysiąc lat temu;-)))

Ale nie o "Chłopach" przecież miałam pisać.
Wróćmy zatem do naszych baranów;-)
Po "Ziemię obiecaną" sięgnęłam w ramach majowego wyzwania Sardegny
(przy okazji dziękuję serdecznie Sardegnie za tę zabawę; kochana, dzięki Tobie sięgam po książki, które długo jeszcze czekały by na przeczytanie;-)




Dzięki filmowi Wajdy znałam tematykę i bohaterów.
Ale bezapelacyjnie stwierdzam, że książka stoi o niebo wyżej od ekranizacji (chociaż tę także uważam za świetną).
Wersja książkowa mnie zachwyciła przede wszystkim bardzo sugestywnym, plastycznym i niemal filmowym (czytając widziałam gotowe obrazy) językiem.
Ponoć po ukazaniu się książki krytycy uznali ten zbyt plastyczny język Reymonta za jej wadę.
Mnie urzekł absolutnie. Czytając słyszałam hałas fabrycznych maszyn, a unoszący się nad miastem dym dławił mnie swym ostrym zapachem.
Przemysłowa Łódź XIX wieku pochłonęła mnie zupełnie.
Nie będę się rozpisywać o fabule, gdyż podejrzewam, że wszyscy znają ją doskonale.
Chociaż w zasadzie nie ma tu jednoznacznie głównego bohatera, to na plan pierwszy wysuwają się trzej przyjaciele: Karol Borowiecki (Polak, chemik pracujący w fabryce Bucholca, gdzie jest dyrektorem drukarni), Maks Baum (Niemiec, technik włókiennik) i żydowski pośrednik handlowy i finansista Moryc Welt.

A oto oni w oczach Wajdy:

Zdjęcie pochodzi STĄD

Od lewej: Moryc Welt (Pszoniak), Karol Borowiecki (Olbrychski) i Maks Baum (Seweryn)

Znają się jeszcze z czasów studenckich, studiowali razem na politechnice w Rydze.
I choć różni ich niemal wszystko, to "jeden przyświeca im cel": otworzyć własną fabrykę.
I cel ten osiągają.
Ale czy stają się przez to szczęśliwsi???
Czy pęd ku bogactwu, podporządkowanie się bezwzględnemu, szpetnemu i odczłowieczającemu przemysłowemu miastu nie pozbawia ich czegoś ważnego???
Zresztą nie tylko ich.
Wielu w tej powieści takich, dla których powiedzenie "cel uświęca środki" zdaje się być mottem życiowym.
Reymont przedstawia bogatą i zróżnicowaną galerię postaci.
Bogatych fabrykantów, nurzających się w luksusie, a obok nich tłum robotników, których codziennością jest brud, gryzący dym, nędza i walka o przetrwanie.
Autor zdecydowanie nie lubi tego potwornego molocha, "ziemskiego piekła" jakim jawi się w powieści dynamicznie rozwijająca się Łódź.
Zdecydowanie bliższa jest mu sielskość Kurowa (w którym mieszka ojciec Borowieckiego i jego narzeczona Anka).
"Ziemia obiecana" to powieść napisana z ogromnym rozmachem i dbałością o realia ( Reymont zbierając materiały do książki na jakiś czas przeniósł się do Łodzi, aby wtopić się w to miasto i jego specyfikę).
To powieść o ludziach dla których coraz większe, bogatsze i tętniące życiem miasto jest jak biblijny Kanaan obiecany przez Boga Izraelowi.
Dotrzeć do tej ziemi, włączyć się do wyścigu po bogactwo i szczęście...
Dzisiaj pewnie nazwalibyśmy to zjawisko "wyścigiem szczurów".
A jak już się tam będzie, to...
Ziemia obiecana?????


Ps. Nie lubię Borowieckiego zdecydowanie.
W różnych omówieniach powieści przedstawia się go często jako bohatera "wewnętrznie rozdartego".
Dla mnie to cynik i arogant, bezduszny i bez zasad.
Tylko zastanawiam się na ile do mojego nielubienia przyczynił się Olbrychski, który w filmie
robił wszystko, abyśmy Karola nie darzyli sympatią.
Ciekawe, czy gdybym najpierw przeczytała książkę, a potem obejrzała film, mój odbiór tej postaci byłby inny???


Książkę przeczytałam w ramach majowego wyzwania Sardegny "Trójka e-pik"




Ponieważ jest to moja własna książka, więc świetnie mieści się też w wyzwaniu





Pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy mnie odwiedzają.






FLORENTYNA





środa, 23 maja 2012

Moje czytanie "Lali", czyli nadrabiam zaległości...

Po "Lalę" Jacka Dehnela sięgnęłam po raz pierwszy już jakiś czas temu.
Niestety pierwsze czytanie nie zakończyło się sukcesem;-(
Nie doczytałam nawet do połowy i książkę odłożyłam.
Mam to do siebie, że raczej książek nie porzucam "na zawsze";-), lecz najwyżej na czas jakiś.
Wiedziałam, że do "Lali" kiedyś jeszcze z pewnością wrócę.
Kwietniowe wyzwanie Sardegny  TRÓJKA e- PIK
stało się ku temu świetną okazją.
I tak oto wróciłam do "Lali".


Okładka zdecydowanie zachęca do zajrzenia do środka i zapoznania się z treścią.
Śliczna dziewczynka tuląca do siebie lalkę patrzy na nas wielkimi brązowymi oczami.
Retro fryzura i czerwone korale obiecują nam przeniesienie się w czasy dawno minione.
Okładka tajemnicza i zachęcająca do tego, by jak najszybciej dowiedzieć się kim jest ta mała dama...

Dawno temu zachęciła i mnie...
Tylko dlaczego odłożyłam ją po kilkudziesięciu stronach???

Cóż, być może spodziewałam się wartko płynącej sagi rodzinnej, chronologicznej i uporządkowanej, jak to z sagami bywa.
Ale za tajemniczą okładką wartko płynącej sagi rodzinnej nie znalazłam niestety;-(

A co znalazłam?
Ano całkiem co innego, ale o tym za chwilę.

Póki co słów kilka o autorze:



Jacek Dehnel jest pisarzem młodego pokolenia.
Swą twórczość rozpoczął poezją. "Lala" jest jego pierwszą powieścią i od razu przyniosła mu sukces.
Przyniosła mu wyróżnienie w postaci "Paszportu polityki" przyznane w 2007 roku za rok 2006 w kategorii literatura.
Przyniosła mu też rozgłos i przysporzyła czytelników.
Jak sam mówi w którymś z wywiadów, "Lala" jest próbą ocalenia wspomnień, powieścią o " miłości rodzinnej (...), o mostach między pokoleniami, o godności w chorobie." [1]


                                                                        Źródło zdjęcia: Wikipedia


Piękna dziewczynka o mądrych oczach spoglądająca na nas z okładki, to Helena  Bieniecka, babcia autora, która snuje wspomnieniowe opowieści.
Prawda, że brzmi to dobrze?
Dlaczego więc odłożyłam "Lalę"? Dlaczego jej pierwotnie nie doczytałam?

Myślę, że zmęczyła mnie postrzępiona i mało klarowna narracja. Trudno mi było zorientować się w koligacjach rodzinnych. Gubiłam wątki. Czytałam chwilami "od tyłu do przodu", żeby poskładać to, co mi się plątało.
Przyznaję, zniechęciłam się i "Lala" powędrowała na półkę.
Teraz, dzięki wyzwaniu Sardegny, przeczytałam "Lalę" raz jeszcze, tym razem solidnie od początku do końca.
I wiecie co, po raz kolejny stwierdzam, że książki należy doczytywać, bo nie wiadomo, czy przypadkiem coś ciekawego nas nie ominie.
"Lala" jak najbardziej zasługuje na przeczytanie do ostatniego słowa.
 Książka to wspaniała, pełna uroku i wspomnień trącących myszką, pisana pięknym językiem. Fakt, początkowa powikłana narracja i mnóstwo dygresji przysparza trudności w czytaniu, ale nie należy się tym zrażać. Po połowie książki wszystko nagle jakby się klaruje i układa. Babcia opowiada tak jak pamięta, bez chronologii, po prostu snuje wspomnienia, a wnuczek spisuje te wszystkie historie i anegdoty, utrwala je na kartach książki, chroni od zapomnienia.

"A co tam piszesz? - pyta babcia z nad jakiegoś pisma.
- Powieść o tobie, babciu
- (...)
- I jak ci idzie?
- Fatalnie. Nic mi się nie klei. Bo albo muszę iść chronologicznie, ale to bez sensu, bo ty nigdy nie opowiadasz chronologicznie, albo dygresjami, a wtedy nikt się nie zorientuje o co chodzi.
- To sobie przeczyta dwa razy.
- No pewnie, to jest jakiś sposób." [2]

 I tak z luźnych fragmentów wspomnień powstaje misternie utkana historia rodzinna. Najczęściej przywoływany jest we wspomnieniach rodzinny Lisów, ale obok niego mnóstwo tu innych miejsc, barwnych postaci i zdarzeń.
Książka wspomnieniowa. Ale nie t y p o w a książka wspomnieniowa.
Dla mnie to rodzaj literackiego kalejdoskopu. Odwracasz stronę, a na niej już inny obraz, niekoniecznie powiązany z poprzednim, ale piękny tak, że dech zapiera. I jak w kalejdoskopie, nie szukasz ciągłości, ale ciekaw jesteś kolejnej czarownej mozaiki, tam z kolorowych szkiełek, a tutaj ze słów.
  Ostatnie strony książki to niemal fizjologiczne studium choroby i umierania.
Przyznaję, może nieco szokować. Ale czy powinno szokować???
Może człowieka, którego się kocha należy dopowiedzieć do końca? Właśnie z miłości do niego...
Przyznam szczerze, że nie wiem, czy spisując wspomnienia kogoś bliskiego poszła bym aż tak daleko.
A co z prywatnością i prawem do niej?

Drugi raz czytana "Lala" mnie zachwyciła, ale nie potrafię jednoznacznie ustosunkować się do końcowych stron książki. Po prostu nie potrafię...

Może powinnam przeczytać ją jeszcze raz???

 -------------------------------------------------------------------------------------------------
[1] wywiad Aleksandry Kozłowskiej z Jackiem Dehnelem - gazeta.pl Trójmiasto
[2] Jacek Dehnel, Lala, Warszawa 2007, str. 326





poniedziałek, 7 maja 2012

Co wydarzyło się "W księżycową jasną noc"

W zasadzie mało znam Whartona, do tej pory przeczytałam jedynie "Spóźnionych kochanków" i chociaż było to dosyć dawno temu, pamiętam ,że moje odczucia po tej lekturze były raczej pozytywne.
Po kolejną książkę Whartona sięgnęłam biorąc udział w kwietniowym wyzwaniu Sardegny 
"Trójka e-pik", wybrałam "W księżycową jasną noc", bo od lat stoi u mnie na półce nie przeczytana.
I tym sposobem udało mi się "zaliczyć" dwa wyzwania, bo jeszcze "Z półki" na blogu "Wrota wyobraźni".
Wybór książki był więc zupełnie przypadkowy.
Wcześniej nic o niej nie wiedziałam.

I od razu muszę stwierdzić, że wyboru absolutnie nie żałuję.
Książka mnie zachwyciła.
Niech sobie krytycy psy na Whartonie wieszają, niech piszą, że drugorzędna literatura.
W moim odczuciu ta książka jest literaturą zupełnie niczego sobie ;-)
Pewnie, że trudno nazwać ją arcydziełem ale czyta się dobrze, i szybko.
Wharton pisze prostym , czytelnym językiem, nie stroni od kolokwializmów, co akurat w tej powieści nie razi, a raczej uwiarygodnia.
Książka traktuje o wojnie widzianej oczyma młodego żołnierza.
Główny bohater i jednocześnie narrator Will Knott to w zasadzie alter ego autora.
William Wharton, a właściwie Albert du Aime, podczas II wojny światowej walczył na froncie w Europie, między innymi we Francji, gdzie rozgrywa się akcja powieści.
Rzecz dzieje się w 1944 roku, w Ardenach, tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Will Knott z pięcioma innymi żołnierzami zostaje wysłany na zwiad w okolice opuszczonego pałacu, który staje się ich tymczasową kwaterą.
Młodziutki, zaledwie dziewiętnastoletni Will jest dowódcą drużyny.
Jego podwładni to też bardzo młodzi żołnierze.
Wszyscy nieprzeciętnie inteligentni, o licznych zainteresowaniach, pasjami czytający książki.
Wzruszyły mnie bardzo opisy dzielenia książek "na kawałki", tak aby wiele osób mogło czytać równocześnie.
Powalają na kolana również rozgrywki brydżowe bez kart.
No i miniaturowe szachy,które wożone są wszędzie, nawet na front.
Żołnierze z drużyny zwiadowczej Willego Knotta to nie żądne krwi zabijaki, to niemal jeszcze chłopcy, którzy powinni uczyć się, bawić, cieszyć życiem, a których wojna brutalnie wyrwała z domu, rozdzieliła z najbliższymi i zniszczyła zarówno fizycznie jak i psychicznie.
Wszyscy mają jej dosyć, nie chcą zabijać, nie chcą umierać, chcą jak najszybciej wrócić do domu, do normalnego życia. 
Ich bezkartowe brydże, szachy, książki i gry w słówka, to próba stworzenia odrobiny normalności w bezsensownej wojennej rzeczywistości.
Zadaniem drużyny jest obserwowanie posunięć wroga i meldowanie o nich dowództwu.
I wróg się pojawia. Młodzi niemieccy żołnierze, podobnie jak drużyna Willego mający dosyć wojny, przerażeni jej okrucieństwem  i zamierzający się poddać.
I tak zamiast walki toczy się bitwa na śnieżki, a "wrogowie" spędzają razem Wigilię i śpiewają kolędy.
Jednak okrutna wojenna rzeczywistość nie pozwala o sobie zapomnieć...
Chcecie wiedzieć jak to się kończy?
Koniecznie przeczytajcie.
Jeśli nie jesteście zagorzałymi przeciwnikami prozy Whartona, książka z pewnością Was nie rozczaruje.
A przeciwników Whartona też zachęcam do przeczytania tej powieści, jeśli jej nie znają.
Warto przekonać się samemu, a nie bezkrytycznie wierzyć w to, co piszą inni.
Nie wiem jaki są inne książki Whartona, ale z pewnością po nie sięgnę.
A "W księżycową jasną noc" to powieść, którą zapamiętam na długo.
Bo to nie jest typowa opowieść o wojnie, ale raczej opowieść o ludziach i zniszczeniach jakie wojna w nich wywołuje.
Moja ocena książki w skali 1-6, to: 5,5

Pozdrawiam serdecznie.


FLORENTYNA




poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Aniołowie chaosu, czyli jak nie udało mi się przeczytać horroru;-)

Zgłosiłam się do kwietniowego wyzwania Sardegny "Trójka e-pik", jedną z pozycji, którą należało przeczytać tym razem był horror.
Pojęcia o horrorach nie mam zupełnie żadnego, ale ponieważ zawsze uważałam, że coś mnie omija, gdy pomijam jakiś gatunek literacki lub z niego rezygnuję, więc postanowiłam zacisnąć zęby i po horror sięgnąć;-)
Jako zupełna ignorantka w tym względzie popytałam znajomych od czego zacząć.
Doradzono mi Grahama Mastertona, jako mistrza i klasyka gatunku.
Sięgnęłam więc w bibliotece na odpowiednią półkę i przyniosłam sobie do domu "Aniołów chaosu", sądząc po tytule, że to horror jak się patrzy;-)
Zasiadłam do czytania, profilaktycznie trzęsąc się ze strachu, bo przecież zdecydowałam się w końcu na taki mroczny gatunek.
Już po kilku stronach zaczęło rodzić się we mnie podejrzenie, że coś tu jest nie tak.
Jakoś inaczej wyobrażałam sobie horrory...
Spojrzałam więc na notkę na okładce (dlaczego nie wcześniej, do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą) i okazało się, że czytam wcale nie horror, a klasyczny thriller.
Czasu niestety nie miałam zupełnie, aby biec do biblioteki i książkę na właściwą wymienić, a w domu horrorów ani na lekarstwo.
"Cóż było robić, Paweł ani pisnął", wrócił do książki i zęby zacisnął;-)
Ze złości na siebie i własne gapiostwo rzecz jasna.
Nie z powodu książki, bo ta zaczęła wciągać już po kilku stronach.


Noah Flynn, którego poznajemy na pierwszych kartach książki jest kaskaderem i razem ze swoją młodszą koleżanką po fachu, piękną Silją pracują właśnie nad scenami do kolejnego filmu.
Rzecz dzieje się na Morzu Śródziemnym, nieopodal Gibraltaru. Niefortunnym przypadkiem wpada do wody kamera.
Noah ma za zadanie ją wyłowić, co też czyni.
A przy okazji pod wodą odkrywa coś jeszcze: szczątki samolotu, którym w 1943 roku leciał gen. Sikorski (hm... i który tak sobie leżał na dnie nie odkryty i nie spenetrowany dotąd prze nikogo, hmm...???)
Wśród szczątków po katastrofie znajduje dziwny medalion z wygrawerowanym tajemniczym napisem: Prchal.
I od tego momentu rozpętuje się piekło.
Każdy, kto choćby usłyszy o medalionie, ginie z poderżniętym gardłem.
Krew się leje, trup ściele się gęsto.                                                                                                                Fakt, że czyta się to szybko, ale jakby bez przekonania. Przynajmniej tak było ze mną.
Zaczęłam, więc jak to mam w zwyczaju, postanowiłam doczytać do końca.
Za zabójstwami stoi pradawna organizacja sięgająca swoimi korzeniami babilońskiego króla Nabuchodonozora.
Jej członkowie likwidują wszystkich dążących do pokoju na świecie, bo pokój to wszak wróg postępu i rozwoju.
Jedynie chaos niesie ze sobą postęp.
Organizacja ma swoje macki wszędzie. Wydaje się, że nikt nie jest w stanie się przed nią ukryć.
Tylko dzielny Noah z grupą przyjaciół (wspaniali mężczyźni i piękne kobiety - ach!!!) wypowiada im wojnę.
W moim odczuciu jedyną zaletą książki jest to, że czyta się ją szybko.
Może być np. czasoumilaczem podróży.
I nic ponadto.
Postacie są niezwykle schematyczne.
A sama książka raczej naiwna i mało wiarygodna.
Szkoda, bo temat wydaje się być ciekawy, gdyby nad nim popracować.
Na mnie ta książka zrobiła wrażenie pisanej w pośpiechu.
Przeczytałam, nie zachwyciłam się.
Moim zdaniem szkoda na nią czasu.

Pozdrawiam wszystkich, którzy do mnie zaglądają.


FLORENTYNA


Ps. Czy patrząc na okładkę, nie uznalibyście tej książki za horror?